Niewątpliwie czasy były dalej ciekawe, jak jasna cholera, chociaż ciężko było się zorientować, co tym razem nas nawiedziło. Nie wyglądało to na przemarsz wojsk sowieckich. Raczej na urok. - Cui prodest? - zastanowił się Tapir.

Bladym świtem o dwunastej Tapir wreszcie wylazł z ziemianki, przeciągnął się leniwie i rozejrzał po przedwiosennym świecie.

Pierwszym na co padło jego oko był p.Władeczek z niezbędnym notesikiem w ręku i twarzą szczelnie osłoniętą maską pegazką. Gdyby nie notesik, Tapir by go nie rozpoznał. Pan Władeczek widząc, że Tapir nie ma zasłoniętego oblicza, trwożnie uskoczył na odległość obowiązkowych pięciu metrów i coś potępiająco i gorliwie  zapisał w notesiku.

Tapir stwierdził, że ma chwilowo dość widoku pana Władeczka i obrócił łeb w przeciwną stronę. Oko jego padło na wystającego z kubła Sztyrlica, który właśnie odkażał się wewnętrznie ulubionym płynem dezynfekcyjnym. Wykonaną ad hoc maseczkę z materiałów zastępczych w postaci jakiegoś transparentu  miał zsuniętą na szyję i widać było jeno fragment napisu:"Ręce precz od naszych wag..." Z dołu dochodził jazgot rozjuszonej Wiśki, która właśnie wybierała się na manifestację feministyczną i nie mogła znaleźć naszykowanego co dopiero banneru.

Doszedł go smrodek świńskiej gnojówki, więc wzrok zwrócił ku kolejnej postaci. Józek przy użyciu ogrodowego spryskiwacza uszczelniał granice ogrodu przed imigrantami korzystająć z doświadczeń greckich rolników. Musiał jednak przerwać to zajęcie, aby pomóc Woyciechowej w dotarganiu zakupów monstre. Przy czwartym nawrocie taczką z zameczku wypadły trzy nieźle zdezynfekowane króliczki, żeby się załapać na przejażdżkę.

W oknie zameczku tkwiła Gloria trzymając w ręku ulubioną dubeltówkę, a wyraz jej twarzy wskazywał na to, że bez litości rozstrzela każdego wirusa, którego dojrzy. Tapir na wszelki wypadek przypadł do podłoża, bo z Hrabiną nigdy nic nie było wiadomo. Dzięki temu wyczuł zbliżający się tętent kopyt i po chwili do piaskownicy wskoczyły Hańcia, Ewcia i Tadzinek, mimo że o tej porze  powinni raczej tkwić w szkolnej ławie.

Niewątpliwie czasy były dalej ciekawe, jak jasna cholera, chociaż ciężko było się zorientować, co tym razem nas nawiedziło. Tyle dobrego, że nie wyglądało to na przemarsz wojsk sowieckich. Raczej na urok.

Cui prodest? - zastanowił się Tapir pokrótce i wyszło mu, że zaraza i związany z nią chaos i kryzys  niewątpliwie opłacają się tym globalistycznym biofaszystom, których w dawnych, prostolinijnych  czasach zwano masonami. No tak. Znaczy Apokalipsa.

Ale przecież i tak bramy piekielne go nie przemogą  - uspokoił się po chwili, po czym wlazł z powrotem do ziemianki, okrył się pledzikiem w kratkę i zasnął.